Nie rozumiesz, nie rozumiesz, że to się skończy. Prędzej czy później dopadnie kogoś chłód rzeki albo udusi się wśród huku spalin. Może spotkać na swojej drodze potwora/smoka/raka/zbrodniarza. Może będzie za późno, aby przeprosić (się ze światem), ze światłem ulicznej latarni, z drżącą pod palcami piosenką. Z człowiekiem.
Kiedyś wydawało mi się, że można żyć sto lat, a to i tak przecież za mało na piękno i smak. Ktoś jest, ktoś wychodzi, odchodzi, znika, rozpływa się jak łza biegnąca po policzku. Wszystko płynie, upływa, a czasem bywa jak sztorm. To nie jest film, w którym można opuścić albo zmienić zakończenie. To nie jest książka przerwana przed śmiercią głównego bohatera ani żadna wyssana z palca, z głowy historia. To życie i śmierć tak prawdziwa jak narodziny.
Jesteśmy tu teraz, aby czuć i dotykać. Aby kochać i oddawać się temu, co w nas gra albo szumi jak morze. Jesteśmy tu i teraz, aby ŻYĆ.
Nigdy nie wiemy, kiedy zegar wybije ostatnie pożegnanie. Odpędzamy myśli od siebie - o utracie. A jednak gdzieś tam pod skórą płynie w naszych żyłach strach. Bo jeszcze chcemy poczuć słońce na policzkach. Pocałunek we włosach. Motyle na piasku.