Część I
Pijemy z rodzicami wyborne wino w Italii. Stoły uginają się od nadmiaru jedzenia. Później idziemy na plażę. To małe miasteczko blisko morza - rejony toskańskie. Wycieczka - odpoczynek - All. Nagle zza zakrętu wyjeżdża samochód, a za nim unosi się dziwna mgła. Widzę, jak skręca w ulicę na literę G. I... coś błyska na niebie.
Budzimy się na łące w Polsce, w Borach Tucholskich, tam, gdzie uwielbiam spędzać wakacje - blisko domu nad jeziorem. Jakby jakaś niewidzialna siła i moc przeniosła nas w czasie. Jakby ktoś specjalnie pozamieniał bieg wydarzeń. Nasz dom niestety jest zajęty przez dziwnych gości, więc musimy poszukać noclegu w okolicy. Jeździmy autem, ale niczego w pobliżu nie ma. W końcu udaje się nam trafić na pensjonat pani Gie. Z wyglądu przypomina on wielki, blaszany magazyn. Okienka są małe i światło praktycznie nie dociera do środka. Parkujemy auto. Czujemy głód. Obok budynku mieści się restauracja najwyższej klasy - bez środka. Jakby ktoś wyrwał wnętrze i ustawił stoliki w ogrodzie w udawanych pokojach. Czuję się trochę jak w filmie, a trochę jak w IKEI. Atrapa okna, brak dachu, brak drzwi, chłód. Zanosi się na deszcz, ale ciocia Grażyna bardzo chce zjeść kolację na miejscu.
- Nie zamierzam brać na wynos, kiedy tutaj taki świetny klimat. - mówi.
Szukam więc koca, aby przykryć nogi. Serwują dziwną rybę - kształtem przypominającą szkielet dziecka.
Najbardziej chrupiące są zawsze oczodoły...- Komentuje kelnerka Lucja ubrana jak pensjonarka sprzed lat.
Tak bardzo przeraża mnie ta ryba, że postanawiam zrezygnować z posiłku, wykręcając się, że czegoś zapomniałam z pokoju (a przecież nawet się jeszcze nie zameldowaliśmy). Łapię Ines za rękę i biegniemy na górę (piętro ósme chyba)... Pokój jest mały i ciasny. Stają w nim cztery, równo pościelone łóżka. W oknie wisi stara, pożółkła już firanka w kwiaty. Widzę swoją torbę i dopadam do niej jak szalona. Ina lustruje pomieszczenie i wspomina rybę z restauracji.
- Nie wrócę tam - rzuca. - Ta ryba była czaszką dziecka.
- Ja też nie - mówię, czując zimny dreszcz.
Część II
Kanał wypełniony wodą ciągnie się do nasypu, przy którym zaczynają się tory. Jestem w Borach Tucholskich, jednak to miejsce to jakaś dziwaczna pustynia w środku lasu. Za moimi plecami znajduje się pensjonat przypominający magazyn IKEI, zza niego wyrasta wielka wieża na kilkanaście pięter (jednak widoczna jest tylko z bliska). My zajmujemy ósme piętro. Nasz pokój jest mały i na 4 osoby. Restauracja i kawiarnia mieszczą się na powietrzu. I nawet kiedy pada, goście zmuszeni są konsumować rybę z oczodołami. Niczego poza rybą nie ma w karcie. A, sorry - jest jeszcze piwo, ale tego też bałabym się zamówić.
Idziemy piaszczystą ścieżką. Nie oglądam się za siebie i próbuję ponaglać rodziców. Mam jakieś dziwne przeczucie, że jak najszybciej powinniśmy się z tego miejsca wydostać. Tata jednak upiera się przy tym, aby pływać w morzu. Tylko że do morza jest stąd jakieś xxx kilometrów. Mama twierdzi, że mogłaby odpocząć na leżaku.
- Widziałem morze. Było za zasłoną tych drzew. - Wskazuje ręką Joseph.
- Nieprawda. Musimy iść cały czas wzdłuż kanału.
- Tutaj jest brudna woda. - Ina krzywi się.
Mama milczy.
- Życie jest brudne, kiedy wypełniasz je brudami.
Ciocia Grażyna została w restauracji i zamówiła kolejną rybę. Słońce trochę świeci, a trochę nie. Jakby było ślepe na jedno oko albo jak my byśmy tracili wzrok.
Dochodzimy do skrzyżowania. Nagle znów widzę tę dziwną ulicę na G. Wszystko inne się rozpływa. Biegnę, ile sił w nogach. Zabieram czyjeś auto z parkingu. Przyciskam pedał gazu. Jedziemy aż do Jeziora Tonka.
(cdn.)