To ten moment, kiedy najlepszym wyjściem staje się ucieczka. I myślisz, że to klucz do wszystkiego. Że tak to się kończy - te twoje mroki, paranoje, listopady czarne jak łza. Diabeł płacze inaczej chociaż ma zielone oczy. Boisz się. Ja też się boję. Ciebie i siebie. Podszepty to kruki. Uderzają w szybę, w głowę. Chcesz uciekać, ale nie możesz wstać. Masz przywiązane ręce do siebie. Do mnie.
Gdybym tylko mogła...
Gdyby kawa miała smak.
Gdyby oczy. Twoje.
Gdybym miała normalnego męża.
Gdyby poranki były błękitne jak nadzieja.
Gdyby zadzwonił telefon.
Kawa jest bez smaku dzisiaj, oczy stają się czarne jak monitor, jak tamten blog, którego nie mogę dotknąć. Znikasz. Tak bardzo znikasz. Telefon milczy. Nie mam normalnego męża, nie mam żadnego męża. Poranki są szare.
W głowie mi się miesza
świat i Ty. Ty jesteś światem
w mojej głowie. Ja jestem
Twoim przeznaczeniem. Ty moją
ciszą.
Znów to czuję. To psychiczne rozdarcie. Stoję na rozdrożu. Próbuję zrobić cokolwiek. Chcę wybrać jakąś drogę, ale każda mnie dusi. Zaplata na mojej szyi swoje ścieżki. Żadna nie jest dobra. Taki wybór to nie wybór - to tragedia. Zrozpaczone oczy, zrozpaczone miasta.
Tak bardzo chciałabym być
normalna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz