W czwartek...
po kilku godzinach spędzonych w klinice byłam lekko przymulona. Musiałam pić dużo wody i jeść "płynne". Pomidorowa smakowała mi nieziemsko, woda też wchodziła świetnie. Byłam wygłodzona jak cholera po tej 24godzinnej diecie. W żyłach czułam szczypanie, ręce mi się trochę trzęsły, a i nerki na maxa zwolniły (teraz już rozumiem, dlaczego po kontraście niektórzy są hospitalizowani - przede wszystkim pacjenci z niewydolnością nerek, a Ci z wydolnością "obserwowani" przez jakiś czas - do max 2h). Dobra, u mnie wszystko wydolne (serce też heh), ale picie wody jest konieczne, żeby teraz to wszystko z organizmu usunąć.
Mój różowy pierścień idealnie synchronizował się z koreczkiem luer lock. Dowiedziałam się, że te kolory oznaczają grubość i długość igły wprowadzanej do żyły, chociaż moje poetyckie wyobrażenia podpowiadały mi, że dostałam taką zatyczkę do wenflonu, bo były Walentynki. ;) Lubię tę nietuzinkowość myślenia. Lubię tę chmurkojebliwość.
A dziś...
podarowałam sobie spacer. Pogoda była piękna, słońce pieściło policzki. Czuć było wiosnę na nadgarstkach...
Księgowość i świetny czas u Beti - zaliczony, truskawkowe cukierki i lustrzane naklejki do wu-ce-tu - rozbawiły mnie do łez. Umówiłyśmy się na sobotę na fondanty czekoladowe w mojej knajpie (a serwujemy wyborne). A potem poszłyśmy z Agą do Pittu. Była akurat Ania, potem wpadła Graża i tak przy żeberkach w barbecue spędziłyśmy super czas.
Teraz
jest 03.43. Znów zarywam nockę. A miałam być grzeczna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz